Przejdź do zawartości

Strona:PL Sewer - Bajecznie kolorowa.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to wszystko duszone biedą lub gorszym od biedy konwenansem.
— Mówisz, jak prorok. Te wściekłe konwenanse, uciekajmy od nich, jak od zarazy!...
— A właśnie w szkole rozsiadł się drewniany konwenans, wystrojony w aksamity, gronostaje i jedwabie!..
— My go ludem rozbijemy w puch.
— Wielki czas!
— Cieszę się, że mi los dał za towarzysza niedoli tak dzielnego kolegę. Teraz, proszę, odmień mi okład, noga piecze, jakbyś po niej przejeżdżał rozpalonem żelazem.
Kolega zmienił okład.
— Ach, jak mi dobrze, przyjemnie, jaki rozkoszny chłód. Filozofie kolego, racz zastukać do kuchni i poprosić Marysię o herbatę, bułki i masło. Po śniadaniu prześpimy się.
— Lecę do szkoły, do pracy. Tyle się czasu zmarnowało kondycjami. Jasno, słońce, świat zdaje się drży z rozkoszy na wieść, że go malować będziemy.
— Tak, tak — pochwycił Wacek — natura powinna drżeć z rozkoszy, jak kochanka w objęciach, gdy my przystępujemy do jej uwiecznienia!.. Ta miłość artysty do natury, gdy ją chłonie w sobie i odtwarza piękną — jest wielka. Ona to również odczuwa, jestem tego pewny.
— O, i ja! wzajemność jest koniecznością miłości. Inaczej natura byłaby mieszczką, wystruganą z drewna, z wysznurowanemi ustami, wysuszonym mózgiem. Przecież nią nie jest.
— Z pewnością! Nie cierpi filistrów i nieraz robi im psikusy, zmiatając od jednego podmuchu całe miasto. Zato do nas, artystów, wyciąga ręce i pada nam w objęcia, jeżeli ją odczuwamy i kochamy.
— Miłość jest wszystkiem — siłą, która rzucony świat trzyma w powietrzu!...