Przejdź do zawartości

Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć. Wreszcie sen skleił mi powieki, odbierając świadomość strasznej rzeczywistości.
Obudziło mnie światło trzymanej nade mną latarki. Mały, czterdziestoletni człowiek z zielonemi oczami i włosami jasnemi na głowie, zapytał:
— No, jak się miewamy?
Odpowiedziałem głośnym płaczem; wtedy on dotknął mego pulsu, skroni i zaczął opatrywać ranę, zadaną mi w czaszkę.
— O! — rzekł — ciężkie uderzenie, ale bądź dobrej myśli; zrobiłeś zły początek, możesz mieć jeszcze lepsze dni w przyszłości. Czy dostałeś jakie pożywienie?
Powiedziałem, że nie mógłbym patrzeć na strawę, on słysząc to, wlał mi do ust trochę wódki rozcieńczonej wodą i odszedł, zostawiając mnie samego.
Kiedy przyszedł odwiedzić mnie raz drugi, leżałem jakby w sennem odurzeniu, z oczyma szeroko otwartemi wśród panującej dokoła ciemności. Gorączka ustąpiła, ale byłem ogromnie osłabiony i doświadczałem przykrych nad wyraz zawrotów głowy. Czułem dotkliwy ból we wszystkich członkach, krępujące mnie postronki zdawały się parzyć jak ogień; zaduch, panujący w norze, tamował oddech w piersiach a przez cały długi przeciąg czasu od jego poprzedniej bytności, straszyły mnie szczury okrętowe, łażące po całem ciele mojem, jak niemniej widziadła, wytworzone majaczeniem gorączkowem.
Słabe światełko latarki przy otwieraniu klapy w górze wydało mi się promykiem o-