Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Biedna! tak dobrze czuje niebezpieczeństwo, jak gdybym ja sam je widział. Nie ma najmniejszej nadziei uratowania jej, ani nawet przedłużenia życia choćby na godzin kilka. Pozostaje nam jedynie możność wyrachowania z matematyczną ścisłością chwili zgonu, a tem samem i resztek czasu, jaki jej tu wśród nas jeszcze pozostaje.
— Obrachuj więc pan, proszę, rzekł wicehrabia.
— Chora umrze dziś, prawdopodobnie o zachodzie słońca, nie rychlej i nie później, jak sądzę, odparł lekarz poważnie.
— Dzięki za owo smutne objaśnienie. Właśnie potrzebowałem to wiedzieć.
Tu pożegnali się oba.
Armand de Grandlieu wsiadł do powozu, wołając na stangreta:
— Bulwar Inwalidów, do pałacu markiza de Maucombe. Pędź, co koń wyskoczy!
Wicehrabia chciał przywieźć starego markiza do łoża umierającej córki, pragnąc tym sposobem sprawić chwilę niespodziewanej radości chorej i dozwolić jej zejść z tego świata z ojcowskiem błogosławieństwem i przebaczeniem.
Niezastał jednak w pałacu pana de Maucombe, kamerdyner mówił, że wróci za chwilę.
— Przybędę tu za pół godziny, rzekł Armand, powiedz panu markizowi iż proszę ażeby na mnie zaczekał. W nader ważnej i pilnej sprawie potrzebuję widzieć się z nim co prędzej.
Daremne były jego chęci. Wrócił na bulwar Inwa-