Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za twoje zdrowie, rzekł, mój dzielny kolego.
— Za twoje, mój przyjacielu!
Loc-Earn był bezwątpienia. najnikczemniejszym z łotrów, jacy istnieją na świecie, do owej chwili jednakże nie zabił jeszcze nikogo! Brakło mu do tego odwagi, nie do wykonania morderstwa, lecz do patrzenia na jego spełnienie. Nerwy miał w tym razie mniej silne, niż wolę. Odwrócił głowę pomimowolnie, podczas gdy ów człowiek, któremu przed chwilą ściskał rękę, przybliżył do ust ów napój zatruty.
Po kilku sekundach Sariol wydał okrzyk głuchy, a raczej rodzaj jęczenia, połączonego z chrapaniem, oczy jego nadmiernie się rozszerzyły, szklanka wypadłszy z drżącej ręki rozbiła się na szczątki. Upadł całym ciężarem na kobierzec i leżał bez ruchu ze wzniesioną piersią, z której dobywał się oddech chrapliwy, ciężki, świszczący.
Robert, podszedłszy, pochylił się nad nim.
— Zbyt wiele wiedziałeś, przyjacielu, wyszepnął z cicha, a wyprostowawszy się dodał: Obecnie cała sprawa potrwa najdłużej pół godziny. Mogę odjechać spokojny. Nie odzyska on już przytomności. Nie mam się czego obawiać. Nikt mnie tu nie zna, gdyby więc śmierć nastąpiła, któżby poważył się obwinić hrabiego Loc-Earn’a o podobną zbrodnię?
Wziąwszy kapelusz zwrócił się ku drzwiom, ale zatrzymał się przy nich.
— Zbrodnię? powtórzył z dziwnym uśmiechem; nie, nie będzie tu zbrodni. Zatrę jej ślady.
I szybko pochwyciwszy opróżnione butelki zanu-