Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po tym nawale słów ukłoniła się powtórnie i wyszła.
Blada twarz umierającej zapłonęła, rumieńcom. Wysunęła rękę ku przybyłemu, szepcąc z cicha:
— Pośpieszyłaś na moje wezwanie, och! nie wątpiłam o tom, Armandzie. Jesteś zawsze dobrym, szlachetnym! Dzięki ci, mój przyjacielu. Dzięki z głębi mej duszy!
Pan de Grandlieu ukląkł przy łóżku, a ująwszy podana sobie rękę młodej męczennicy, przyłożył ją do ust z tak glębokiem poszanowaniem, jak gdyby to byle ręka królowej.
— Klotyldo! wyjąka! drżącym od wzruszenia głosem. Klolyldo, o droga, moja! gdzież ja, cię tu widzę? Biedne nieszczęśliwe dziecię! Patrząc na to wszystko, serce mi omal z żalu nie pęka.
— Daremna litość, odpowiedziała pani de Randal. Zasłużyłam na los, jaki mnie spotkał. Szalona! odepchnęłam szczęście mając je przed sobą. Cierpiałam za własną mą winę, a mimo wszystko jestem dziś jeszcze szczęśliwą, w ostatniej życia, godzinie, ponieważ mi został taki jak ty przyjaciel, przyjaciel jeden, jedyny. Och! bo Armandzie, mam tylko ciebie na świecie, który o mnie nie zapomniałeś!
— Jesteś niesprawiedliwą, Klotyldo zapominasz więc o swoim ojcu.
— Markiz de Maucombe wczoraj oznajmić mi kazał przez kamerdynera, że nie ma już córki.
— A! to okropne! wyszepta! pan de Grandlieu.
— Miał wszelkie prawo do tego, odparła chora uprzedził mnie o tym. Naprzód wiedziałem, że bezro-