Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówię ci, że nie zezwoli, nigdy nie zezwoli, rozumiesz?
— Nawet gdyby dowiedział się o prawdzie?
— Wtedy to właśnie byłby najbardziej niewzruszonym.
— Czy podobna? Poręczasz mi to słowem honoru?
— Jakiż cel miałbym w tom kłamstwie? Małżeństwo nie jest rzeczą, z którąby ukryć się można. Gdyby zapowiedzi zostały wygłoszonemi dziś z rana, wiedziałbyś o nich przed wieczorem.
— Jest nieco prawdy w tem, co mi mówisz. Ha! skoro czekać trzeba koniecznie, będę czekał, lecz pod pewnemi warunkami.
— Warunki, z twej strony? Żartujesz!
— Nie żartuję. Przedewszystkiem posiadam twoją tajemnicę, a sekret w zręcznych rękach, staje się miną złota pierwszego gatunku. Trzeba się schylić tylko dla czerpania bogactw. Byłem zawsze dobrym, mam tkliwe serce, nie chcę ci sprawiać przykrości i zgadzam się na eksploatowanie tej żyły obecnie, tylko w pewnych częściach; nieprzypadałoby mi bowiem do gustu jedzenie suchego chleba przy zapachu twojej pieczeni. Mam próżną kieszeń, a ty masz ją wypchaną banknotami. Należy zaprowadzić równowagę. Mam słuszność, wszak prawda?
— Miałbyś ją może, gdybym był rzeczywiście bogatym, lecz na nieszczęście, nim nie jestem.
— Zgoda, nie jesteś miljonerem, lecz pobierasz rente Och! te renty, szczęśliwi ludzie! Być pewnym, że z rana zje się śniadanie, a obiad w południe. Ach! jak