Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak pan widzisz, rzekł Jerzy. Jest to, a raczej będzie wnętrze wiejskiej chaty.
— Tak, widzę. Niska zadymiona izba. Stary ojciec, czytający Biblię, ponieważ ta wielka księga o kartach z czerwonymi brzegami i mosiężnych klamrach, nie jest zapewne czem innem, jak Biblją. Zgarbiona wiekiem babka, z twarzą zmarszczoną jak pieczone jabłko, robi na drutach pończochę. Młoda matka karmi piersią niemowlę, kilkoro zamorusanych pacholąt igrają z psem wiernym i ciągną za ogon kota. Jest to coś w rodzaju Grenz’a i Chardin’a, odmłodzone manierą Brion’a i Marchal’a. Piękne, bardzo piękne, na honor!
— Zatem podoba się panu?
— Niezupełnie.
— A jednak.
— Tworzyłeś pan już kilka obrazków na ten temat, mówił Vibert dalej. Wyznając prawdę, miałem wiele kłopotu ze zbyciem ostatnich. Uważasz kochany przyjacielu, na to nie mamy pokupu teraz.
— Wynika ztąd, iż pan żądałbyś czego innego?
— Tak, gdyby można, a dla ciebie to łatwą jest rzeczą. Posiadasz płodną wyobraźnię, bogatą naturę i temperament, mój chłopcze, ach! temperament, który jest najcenniejszym darem w artyście!
— A jakbyś pan uważał folwark w czasie pożaru?
— Widzę to już, widzę! zawołał Vibert. Noc ciemna. Olśniewające płomienie strzelają w górę jak bukiet, wyrzucony z racy fajerwerkowej, ściany się kruszą, dach się zapada. Przerażona rodzina, widząc palące się sprzęty przypomina sobie, niestety zapóźno, iż za-