Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się nie dawała na jej twarzy. Ni jeden włos srebrny nie okazywał się w splotach jej czarnych włosów. A do zachowania swojej urody nie używała tak dziś upowszechnionej sztuki kosmetyków i malowideł. Śmiało ukazać się mogła wśród dnia białego.
Gdyby panią Gavard ujrzano w salonach, lub teatrze z jej synem, wziętoby ją na pewno nie za matkę, ale za siostrę tego młodego człowieka, dodajmy jednak że za nic w świecie owa zalotna i samolubna kokietka nie ukazałaby się publicznie z tym chłopcem, któremu dwudziesty rok życia fałsz zadawał jego z pozoru znacznie starszej fizjognomji. Zresztą dla tysiąca pobudek, jakie w krotce poznamy, nie kierowała się ona wcale uczuciem tkliwości macierzyńskiej.
— Łaskawa pani, wyrzekł Croix-Dieu, składając ukłon ceremonialny przy wejściu, nie pytam o zdrowie. Promienna piękność pani i świeżość, naprzód mnie upewniają w tym względzie.
— Jesteśmy sami, panie baronie, nikt nas nie słyszy, odpowiedziała wdowa, a więc bez banalnych grzeczności.
— Pozwólże przynajmniej, moja uwielbiana, złożyć sobie życzenie dnia dobrego, rzekł z uśmiechem przybyły, dotykając ustami jedwabistych splotów pani Gravard.
Wdowa szybko odwróciła głowę i zmarszczyła brwi z wyrazem nieukontentowania.
— Co się to znaczy? pytał Croix-Dieu, oddalasz mnie od siebie, moja czarowna Blanko. Dla czego? Miałżebym w czemkolwiek zawinić?
— Nie przyszedłeś wczoraj, baronie, odpowiedziała; cóż ci przeszkodzić w tem mogło?