Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Te tkliwe słowa uspokoiły nieco piękną wdowę.
— Wierzę ci, odpowiedziała; jestem winną, ale przebacz mi, mój przyjacielu. Znasz moją nerwowość, gdym podrażniona, cierpię i złą się staję.
— Lecz powiedz nareszcie, co zaszło pomiędzy wami?
— Oktawiusz przepędza dnie całe u tej dziewczyny. Widują ich razem bezustannie. Bez względu na wszelką przyzwoitość ukazuje się z nią wszędzie.
— Jest to złem, przyznaję, w naszym Paryżu jednak nie gorszą się ludzie zbyt wiele. Zresztą Oktawiusz nie jest ani żonatym, ani ojcem rodziny. Kompromituje tylko sam siebie, a skoro przyjdzie do rozumu, zapomni o swoich szałach młodości.
— Pozwól, baronie, nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Przez trzy dni ów syn niegodny nie ukazał się u mnie wcale. Przyszedł dziś rano niestety!
— I cóż?
— Widocznie powracał z jakiejś orgii. Był bladym jak ściana, jąkał się, chwiał, był może nawet pijanym. Miał pozór trupa, przystrojonego w balową toaletę! Zlękłam się go, słabo mi się zrobiło. Wyobraź sobie, żądał odemnie pieniędzy!
— Jak zwykle, rzecz wiadoma, wyszepnął baron.
— Daję mu na jego wydatki trzy tysiące franków miesięcznie, jak wiesz. Jest to ogromna suma.
— Nie tak znowu zbyt wielka. Wspomnij że on jest panem sześciu milionów.
— Nic teraz nie ma. Jest małoletnim!
— To prawda.
— Ta wielka kwota pieniędzy, nie wystarcza mu,