Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go na dwoje. Policzki chorobliwie blade, krasiły gorączkowe, jak bywa u suchotników, rumieńce.
Ów małoletni, na wskroś zepsuty moralnie, jak głosiła publiczna opinja, popchnięty na złą drogę przez jakąś ukrytą rękę nieznaną, był w gruncie charakteru jedynie udającym występnego. Pod ową pozornie zepsutą powłoką, w postaci śmiesznego rozrzutnika, odgadywało się serce.

XIII.

Oktawiusz otarł spotniałe czoło chustką nasiąkniętą perfumami. Atak świszczącego suchego kaszlu schwycił go nagle, po przeminięciu którego zwrócił się do barona.
— Widziałeś się z mamą? zapytał.
— Tylko co od niej wyszedłem.
— Wciąż jeszcze na mnie zagniewana?
— Bardziej niż kiedykolwiek.
— Czy wiesz baronie, że kazała mi wyjść za drzwi.
— Mówiła mi o tem.
— Oczekiwałem, na honor, rychło mnie obrzuci przekleństwem. Przykre to, wyznam, te wszystkie sceny, lecz i djabelnie nudne zarazem. Niech zetną mi głowę, zgoda, lecz niech wiem przynajmniej za co ją tracę?
— Żądałeś od matki pieniędzy.
— Głupstwa! pięciu tysięcy franków, co to znaczy? Miałbym prawo żądać dziesięć razy więcej od matki, która zabiera procenta od sześciu miljonów, będących moją własnością.
— To prawda, lecz po cożeś matce tłómaczył na