Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po lewej wyniosłe wzgórze zarośnięte krzakami.
Trudno byłoby wynaleść dogodniejsze miejsce na spełnienie morderstwa. Zaczajony w krzakach zabójca rzuciwszy się niespodzianie na swoją ofiarę, przeszywszy ją jednem pchnięciem noża, mógł następnie trupa strącić do wody. Cóż nad to prostszego? Oktawiusz nie pomyślał o tem ani na chwilę. Możliwość niebezpieczeństwa nie postała mu w głowie. Byłże kto na świecie coby go nienawidził? Cóżby komukolwiek na jego śmierci zależeć mogło? Dla czego by miał jej pragnąć?
Księżyc tymczasem zniknął za chmurami.
Po upływie kilku minut, stanął na skręcie drogi, a tuż naprzeciw niego pojawiły się dwa światła nieruchome w odległości jakich stu kroków.
Pierwsze twierdzenie bezimiennego listu urzeczywistnionem zostało.
Jakiś powóz stał nad brzegiem rzeki, a owe dwa światła dostrzeżone przez Oktawiusza były jego latarniami.
Teraz był pewnym, że zdoła schwytać tę niecną a ukochaną przez siebie istotę na zdradzie. Przyspieszywszy kroku zatrzymał się przed powozem.
Był to zwykły fiakr jednokonny.
Przy dziennem świetle łatwo byłoby nam poznać tenże sam zaprzęg, tegoż samego stangreta i konia, któremi owa mniemana zakonnica wywiozła Dinę Bluet do tej bezludnej chaty, gdzie Sariol na nią oczekiwał.
Oktawiusz pociągnął za rękaw woźnicę, który się ocknął, lub też udawał przebudzonego.
— Słuchaj przyjacielu, rzekł do niego.
— Jestem, jestem! mruknął zaspany stangret. Na-