Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 5.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W chwili tej czarna chmura zakryła księżyc zupełnie, i głęboka ciemność zapanowała nad miejscem popełnionej zbrodni.
Gdy w kilka minut później, księżyc się znowu ukazał, zabójca badawcze w około siebie rzucił spojrzenie. Jak tylko wzrokiem zasięgnąć zdołał nie dostrzegł żadnego przedmiotu, pływającego na powierzchni wody.
— Skończyło się nareszcie! mruknął zadowolony. Leżący na dnie rzeki topielec nie prędko na wierzch wypłynie.
I jako zręczny pływak, kilkoma śmiałemi rzutami dostawszy się do łodzi, wskoczył w nią, i przeczekał jeszcze z kwadrans, patrząc uważnie, czy zwłoki zamordowanego gdzie nie wypłyną.
Nic się jednakże nie ukazało.
— Spokojny zatem i pewien dokonanego dzieła, skierował swą łódź do brzegu, a przybiwszy do lądu, zatrzymał się tuż pod światłem latarni fiakra, oczekującego na samotnej drodze.
— Czy to ty Maquart? pytał woźnica.
— Ja, Loupia’cie, odparł rozbójnik.
— Skończona sprawa?
— Ma się rozumieć.
— Czemuż to trwało tak długo?
— Ba! była nie lada praca mój kmotrze!
— Dla czego? Czy paniczyk tak dzielnie się bronił.
— Ha! i jak jeszcze! Najprzód pływał jak szczupak. Niech go wszyscy szatani... co za djabelska siła! Żadną miarą pokonać się nie dał! Takiemi powiadam ci okładał mnie kułakami, że przez dwa dwa tygodnie