Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tkania. Czarny powozik przystanął za karetą księcia Leona.
Los pod postacią sztuki złota wyrzuconej w powietrze, rozstrzygnął, że bić się będą szpadami księcia.
— Panie hrabio, rzekł tenże, przykro mi niewymownie, że los mi tę korzyść przysądził. Niechcę zrzekać się jej, ponieważ jestem pewien, że nie przyjąłbyś mej propozycji w tym razie.
Jerzy ukłonił się w miejscu odpowiedzi.
— Istnieje pomiędzy nami ważne nieporozumienie, mówił dalej książę Leon, jakie krwią zmyte być musi, Jest to rzecz bardzo smutna, ażeby dwaj zacni ludzie, jakimi my jesteśmy, zmuszeni byli walczyć z sobą, dla odebrania sobie życia nawzajem. Owa okrutna konieczność wynikła z mej winy, przyznaję. Żałuję tego, chciej wierzyć panie hrabio, a mimo że czuję dotąd jeszcze palące dotknięcie twej rękawiczki na moim policzku, mam dla ciebie szacunek, a żadnej nienawiści. Mimo to, oszczędzać cię nie będę, bądź tego pewnym; wszakże jednocześnie czułbym się bardzo nieszczęśliwym, gdyby mi los miał sprzyjać w tej walce, i nie pocieszyłbym się natenczas nigdy!
Jerzy ukłonił się powtórnie w milczeniu.
Wybrano losem plac walki. Traf i tym razem posłużył księciu.
Przeciwnicy stanęli na swoich pozycjach, a jeden ze świadków księcia Leona wygłosił:
— Naprzód, panowie!
Szpady się skrzyżowały. Tak Aleosco, jak Tréjan, obadwa posiadali wielką wprawę w fechtunku. Książę