Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic tak dalece strasznego jeszcze nam nie zagraża, ponieważ termin oznaczony przez owego nikczemnika za trzy dni dopiero upływa.
Powtarzał to wciąż sobie, jak człowiek, który się pragnie przekonać, lecz cała logika tego rezonowania nie zdołała rozproszyć mgły żałobnej, rozwijającej się coraz silniej nad jego znękanym umysłem.
O kwadrans na siódmą przybył do barona Croix-Dieu.
— Jakże przestraszająco wyglądasz, mój chłopcze! zawołał Filip. Czyż znów nastąpiło jakie nowe nieszczęście?
Andrzej potrząsnął głową przecząco.
— Widziałeś się z wicehrabiną? pytał baron.
— Nie, odrzekł San-Rémo.
— To źle! szkodliwie oddziałać może na sprawę to opóźnienie.
— Przewidywałem to, lecz może dziś późno wieczorem zobaczę panią de Grandlieu. Zrobiłeś co w tym interesie, baronie?
Croix-Dieu wydobywszy z pugilaresu ćwiartkę papieru podał ją Andrzejowi. Na nagłówku było wypisane nazwisko i adres pewnego powszechnie szanowanego domu bankierskiego, przez który poniższe objaśnienia udzielonemi zostały.
San-Rémo czytał głośno:
„Samuel Kirchen; żyd pruski, udziela zaliczki na zostające w zakwestjonowaniu papiery, jakich wartość otrzymać można po zapadnięciu wyroków sądowych.
„Umie on zadziwiająco wietrzyć w tego rodzaju operacjach. Podtrzymuje chwiejące się w podstawach