Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach! czyliż mogę? Gdybyś wiedział jakiem jest moje życie teraz, ulitowałbyś się nademną! Nie mam jednej godziny, jednej minuty spokoju! W każdem spojrzeniu mojego męża, którego zdradzam tak nikczemnie, zda mi się dostrzedz rodzące się podejrzenie, jakie wzrastać nie przestanie. A! niech nie sądzą, że miłość występna szczęście dać może! Nie! nigdy! to nieprawda! Żaden występek na ziemi nie ujdzie bezkarnie. Bóg moją winę ukarze! Ukarał ją już nawet!
— Bóg ma cię ukarać Herminio? powtórzył San-Rémo przestraszony wzrastającą egzaltacją młodej kobiety. Karze cię mówisz, lecz w jaki sposób?
— Karze, myślami, jakie ścigają mnie w dzień! Snami dręczącemi mnie podczas nocy!
— Snami powiadasz?
— Tak, jest to katusza nie do pojęcia! Dzisiejszej nocy miałam sen straszny, sen, którego wspomnienie mrozi mnie i obezwładnia, tak wszystko tam miało dziwny pozór prawdy!
— Cóż ci się śniło takiego?
— Byłam w tym domu, w tym pokoju, gdzie teraz jesteśmy, i na ciebie oczekiwałam. Oczekiwałam przez długie godziny; a niepokój i trwoga przyprowadzały mnie do szału!
— Przed chwilą wszystkiego tego doświadczałem, pomyślał San-Remo. To dziwna!
— Nagle usłyszałam szmer lekki, mówiła dalej Herminia. Klucz obrócił się w zamku. Sądząc że ty przybywasz, zerwałam się, ażeby biedź na twoje spotkanie, gdy drzwi nagle się otworzyły.