Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Najmniejsze wzruszenie dostrzedz się nie dale na twarzy Sariola. Bądź czy nie słyszał, bądź nie mógł zrozumieć, wybuchał wciąż śmiechem monotonnym, strasznym, denerwującym.
— Czy ten człowiek jest obłąkanym, czy idjotą, pytał Jobin służącego.
— Nic nie wiem panie, rzekł lokaj. Wszystko co mogę o nim powiedzieć, to, że nie miał tej miny, jaką ma teraz.
— Twój pan życzliwie go przyjął?
— Jakby dawnego kolegę.
— To przekonywa mnie tem mocniej, żem się nie mylił co do tego pana Croix-Dieu, pomyślał agent. Równy, znajdzie sobie zawsze równego. Skoro się baron łączy z podobnym nędznikiem, jasno to przekonywa, że sam jest łotrem ostatniego rodzaju.
Na rozkaz Jobin’a, jeden z towarzyszących mu agentów, przetrząsnął kieszenie Sariola, który bez najmniejszego oporu czynić to pozwolił, wybuchając wciąż swoim idjotycznym śmiechem.
Znaleziono w jego kieszeni pugilares zawierający kilka banknotów pięćdziesiąt frankowych, i z pół tuzina wizytowych biletów z napisem: „Tamerlan (Eugeniusz)“, bez oznaczenia miejsca zamieszkania.
Urządzono zasadzkę w apartamencie barona, ażeby nie uciekł powtórnie, gdyby powrócił.
Spieszymy dodać, iż Jobin niewiele na ten traf rachował.
Ów były Fryderyk Müller jest za zbyt przebiegłym, mówił, ażeby się dał pochwycić w swem gnieździe.