Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

został do muzeum przestępował z nogi na nogę i błagał ich tak pokornem spojrzeniem, że trudno im było odmówić mu tej satysfakcyi.
— A! — zawołał żartobliwie Jory, wchodząc do sali — co za lodownia! Tu przynajmniej odetchnąć można.
Wszyscy zdjęli kapelusze i otarli sobie czoła, z ulgą, jak gdyby doszli do chłodu i cienia po długiej wędrówce na słońcu. Sala była pusta. Od sufitu, osłoniętego ekranem z białego płótna, padał blask jednostajny, martwy i łagodny, który odbijał jak woda nieruchomego źródła w zwierciadle mocno wywoskowanej posadzki. Na czterech ścianach blado czerwonych projekta, wielkie i małe szkice otoczone niebieską obwódką, tworzyły zbiorem farb swoich plamy niewyraźne. Sam jeden tylko, pośród tej pustyni, jakiś jegomość brodaty, stał przed projektem domu przytułku, pogrążony w głębokiej kontemplacyi. Trzy panie ukazały się i stropione przebiegły pospiesznie drobnemi krokami przez salę, uciekając.
Już Dubuche pokazywał i tłumaczył swoją pracę towarzyszom. Był to jeden jedyny plan, nędzna sala muzealna, z którą zbytecznie się pospieszył przez ambicyę. Wbrew zwyczajom, i przeciw woli swego pryncypała, który przecież wystarał się o jej przyjęcie, uważając to sobie za punkt honoru.
— Czy to twoje muzeum przeznaczone jest do