Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uczucia gryzła młoda kobieta. Dokoła nich śmiały się białe posągi, patrząc za niezmierne gody roślin. Księżyc, obiegając, zmieniał cienie grup, ożywiał ten dramat migotliwem, zmiennem swem światłem. A oni byli o tysiące mil od Paryża, gdzieś po za obrębem łatwego życia Lasku, salonów urzędowych, w jakimś zakątku indyjskiego lasu, jakiejś potwornej świątyni, której sfinks marmurowy, czarny stawał się bogiem. Czuli ten stok zbrodni, po którym się osuwali, stok przeklętej miłości, namiętności dzikich zwierząt. Cały ten akt rozmażania się, co ich otaczał, ten głuchy szmer wody basenu, ten bezwstyd nagich liści, wszystko to rzucało ich w pełnię dantejskiego piekła namiętności. Wtedy to w głębi tej szklanej klatki, wrącej płomiennem lata gorącem, zatopieni wśród jasnego grudniowego chłodu używali dopiero rozkoszy zupełnej kazirodztwa jak zbrodniczego owocu przepalonej ziemi, przejęci głuchą, tajoną trwogą straszliwych swych zaślubin.
I pośród czarnych kudłów niedźwiedziej skóry, ciało Renaty bielało w postawie wielkiej przyczajonej kotki z wydłużonym grzbietem, wspartej na pięściach niby na smukłych, nerwowych kolanach. Ona, zdało się, nabrzmiałą była przejmującą ją nawskróś rozkoszą a jasne kontury jej ramion i ud odcinały się na kruczej plamie, którą skóra czerniła żółty piasek alei. Czyhała na Maksyma, tę zdobycz rozciągniętą pod nią na ziemi, która oddawała się jej, którą posiadała całkowicie. Od