Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dajże pokój, moja droga, widzę cień.
Wówczas stali tak chwilę naprzeciw siebie, twarz w twarz, nie wiedząc, co sobie powiedzieć. Zęby Renaty szczękały ze strachu i zdało się jej, że strumienie zlodowaciałej wody oblewają jej nogi obnażone. Maksym poczuł daleko większe wzburzenie, niżby był sądził, ale miał jeszcze dość krwi zimnej, aby się zastanawiać i powiedzieć sobie, że była to dobra sposobność do zerwania.
— Przecież nie zechcesz wmówić we mnie, że to Celestyna, przebrana w męzkie suknie — ciągnął dalej. — Gdyby szyby oranżeryi nie były tak grube, poznałbym może nawet tego pana.
Popchnęła go głębiej w ciemność liścia, mówiąc ze złożonemi rękoma, porwana wzrastającą wciąż trwogą:
— Błagam cię, Maksymie...
Ale całe rozdrażnienie młodzieńca zbudziło się, to rozdrażnienie dzikie, co stara się dokuczyć, co pragnie się pomścić. Zbyt był wątły, aby módz przynieść sobie ulgę wybuchem gniewu. Złość zacięła mu wargi i, zamiast uderzyć ją, jak z początku miał ochotę, zaostrzył tylko głos i odrzekł:
— Trzeba mi było to powiedzieć, nie byłbym przyszedł ci przeszkodzić... To rzecz powszednia przecież, to się widzi codziennie, że ludzie kochać się przestają. Ja sam już poczynałem mieć tego dosyć... Słuchajno, nie niecierpliw się tak bardzo. Puszczę cię zaraz, ale nie pierwej, póki mi nie powiesz nazwiska tego jegomości...