Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i Ludwika zajadali spokojnie kolacyę na rogu stołu, siedząc tuż obok siebie, nakrywszy sobie serwetą. Wyglądali bardzo zadowoleni z siebie, śmieli się wśród całego tego nieładu, tych brudnych szklanek, tych półmisków zawalanych tłuszczem, tych resztek ciepłych jeszcze po żarłoctwie biesiadników w białych rękawiczkach. Wystarczyło im, że zmietli tylko na swojem miejscu okruchy. Baptysta przechadzał się poważnie w około stołu ani patrząc na ten pokój, przez który, jak się zdawało, przeszła gromada wilków; czekał, żeby lokaje przyszli uporządkować cokolwiek bufety.
Maksym zdołał zgromadzić jeszcze wcale przyzwoitą kolacyę. Ludwika przepadała za nugatem pistacyowym, którego cały talerz pełen ocalał na którejś z górnych półeczek. Mieli przed sobą trzy butelki szampana napoczęte.
— Mój ojciec może już wyszedł — mówiła młoda dziewczyna.
— Tem lepiej! — odpowiedział Maksym — ja panią odprowadzę.
A ponieważ śmiała się:
— Pani wiesz, że stanowczo już chcą, żebym się z tobą ożenił. To już nie żarty teraz, to na seryo... I cóż my będziem robili, skoro się pobierzem?
— A cóż, to co robią inni!
Żart ten wymknął się jej cokolwiek pośpiesznie; i podjęła żywo, jakby pragnąc go cofnąć: