Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Natychmiast prawie poza nią ukazała się jej córka, Alicya de Beauvilliers, dwudziestopięcioletnia panna, ale tak szczupła i drobna, że możnaby ją było wziąć za małą dziewczynkę, gdyby nie zwiędnięta cera i wyraz twarzy, zdradzający już zmęczenie. Była ona zupełnie podobna do matki ale wątlejsza, z nieproporcyonalnie długą szyją i mniej dystyngowaną postawą, posiadała już tylko budzący litość wdzięk ostatniej latorośli dogasającego arystokratycznego rodu. Obie kobiety mieszkały tu samotnie, od czasu jak syn hrabiny, Ferdynand Beauvilliers, zaciągnął się do żuawów papiezkich po bitwie pod Castelfidardo przegranej przez Lamorioière’a. Co dzień, gdy deszcz nie padał, wychodziły obie na ganek i zszedłszy z kamiennych schodów na dziedziniec, przechadzały się dokoła trawnika, słowa do siebie nie mówiąc. Trawnik ten otoczony był bluszczem tylko, bo kwiaty nie wyrosłyby na takim gruncie, a może też posadzenie ich byłoby zbyt wielkim dla nich wydatkiem. Dziwnie smutne wrażenie sprawiała owa przechadzka, zapewne dla zdrowia tylko odbywana przez te dwie milczące i blade kobiety, snujące się jak cienie wpośród drzew, które niegdyś tyle zabaw widziały. Patrząc na nie, doznawało się wrażenia, że postacie ich są żałobnemi pamiątkami rzeczy miłych sercu, ale od dawna już zamarłych.
Pani Karolina nie dla ciekawości ale przez szczerą życzliwość śledziła z początku oczyma