Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na dworze mrok zapadał dopiero, ale w pokoju okiennice były już zamknięte, rolety zapuszczone, a dwie wielkie lampy osłonięte matowemi, okrągłemi kloszami, rzucały łagodnie przyćmione światło na postacie kochanków. Niebawem, po przybyciu Saccarda, zajechała przed bramę kareta Delcambre’a. Prokurator generalny, osobistemi stosunkami połączony z cesarzem a mający wkrótce zostać ministrem, był to wysoki, chudy mężczyzna lat pięćdziesięciu, z miną uroczystą, z twarzą wygoloną i pooraną mnóstwem głębokich zmarszczek, z dziwnie surowym poniekąd ascetycznym wyrazem fizyonomii. Nos jego, zakrzywiony jak dziób orli, zdawał się świadczyć, że w umyśle tego człowieka nie postała nigdy myśl ani o możliwości zbrodni, ani też o udzieleniu przebaczenia. Wchodząc teraz na schody poważnym i miarowym krokiem, zachował postawę tak chłodną i uroczystą, jak gdyby za chwilę miał zasiąść na fotelu prokuratorskim i zabrać głos w sprawie poważnej i bardzo doniosłego znaczenia. W całym domu nikt go nie znał — przychodził tu bowiem zawsze tylko późnym wieczorem.
Klara czekała na niego w maleńkim przedpokoju.
— Niech pan idzie za mną... ale cichutko... ostrożnie, żeby nie narobić hałasu.
Delcambre wahał się z początku... Czyż nie byłoby lepiej wejść drzwiami, które prowadzą