Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Najszczęśliwszą czuła się w kościele św. Saturnina. Ukołysana w półsennem rozmarzeniu, wypoczywała, spoglądając na wyniosłe sklepienie kościoła, na rozległą przestrzeń wielkiej nawy, zapominając o wszystkiem, gubiąc się w słodyczy wewnętrznego wzruszenia. Zdawało się jej, iż patrzy przez olbrzymie okno rozwarte na życie o jakiem dotychczas nie miała dostatecznego pojęcia a nowość tego odkrycia zadawalniała ją ułudną, nieskończoną obietnicą. Wszakże lękała się jeszcze kościoła. Nieprzywykła uczęszczać do niego. Więc z drżeniem uchylała drzwi, rzucając niespokojne spojrzenie, czy aby nikt jej nie widzi wchodzącej do jego przybytku. Ale raz wszedłszy, poddawała się wzruszeniu, roztkliwiając się nawet głosem księdza Bourette, który spowiadał ją długo, z namaszczeniem a udzieliwszy jej rozgrzeszenia za grzechy i, wyznaczywszy pokutę, trzymał ją klęczącą przy kratkach konfesyonału, by po ukończonej spowiedzi pogawędzić swobodnie o państwu Rastoil i wydawanych przez nich obiadach, lub o salonie pan Rougon i osobach uczęszczających tam na czwartkowe przyjęcia.
Czas i umysł Marty pochłonęły zajęcia około nawrócenia i zbawienia duszy. Chodziła po domu prawie nieprzytomna. Róża skutkiem tego stała się zupełnie samowładną rozporządzicielką spraw domowych. Zawojowała swego pana, gniewając się na niego, gdy nie przyszedł o godzinie oznaczonej, posługiwała się nim coraz częściej,