Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Witam, witam szanownego księdza... Proszę wejść do mojego gabinetu... porozmawiamy...
Gabinet biskupa był obszerny, nieco ciemny a w wielkim kominie wiecznie płonął ogień zarówno zimą jak latem. Podłogę wyściełał puszysty kobierzec a na ścianach przy drzwiach i oknach wisiały grube, ciężkie firanki. Gorąco i duszno było tu jak w łaźni, lecz biskup lękał się chłodu i całemi dniami przesiadywał w wygodnym, głębokim fotelu, pieszcząc się po kobiecemu, lękając się hałasu, niepotrzebnych gości, lubując się w czytaniu autorów starożytnych, skutkiem czego załatwianie spraw dyecezyalnych, zdał w ręce księdza Fenil. Mówiono, iż biskup tłomaczy Horacyusza, oraz niektórych autorów greckich. Zdarzało się, iż w rozmowie przytaczał urywki aż nadto świeckie z takiego lub innego poematu, delektując się z naiwnością prawdziwego miłośnika sztuki pięknem wyrażeń i bynajmniej nie zważając na lubieżność treści.
— Jestem nieco cierpiący — rzekł, siadając w fotelu przed kominkiem — i skutkiem tego nie chciałem nikogo widzieć... Ale dla ciebie, księże Faujas, zawsze gotów jestem uczynić wyjątek...
Mówił ze zwykłą sobie grzecznością i uprzejmością, lecz czuć było pewne przymusowe poddanie się, uleganie konieczności. Gdy ksiądz Faujas zawiadomił go o śmierci proboszcza Compan, wstał nagle, zaniepokoił się i zawołał z odcieniem gniewu: