Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niej złociły się szklanki świeżo napełnione winem. Przyniósł parę krzeseł i poprosił panie, by zechciały wypocząć wpierw nim pokaże im ogród i całe swoje gospodarstwo. Rad był gościom, chociaż zdawał się szukać sposobności, by dać ujście swej brutalnej chęci dokuczania i okazywania wzgardy!
— Cóż... podoba ci się moja siedziba? — rzekł, zwracając się do siostrzenicy. — Moje drzewa morwowe dają sporo cieniu?... To tez latem palę fajkę tutaj, w chłodzie. A zimą siadam na krześle pod tym oto murem, bo tam zawsze mam słońce... Widzisz, mój ogród warzywny?... Kurniki z tyłu... A po za domem mam pole z kartoflami i kawałek łąki. Tak, słusznie mi się należała taka zagroda... bo już się starzeję... więc potrzebuję wypoczynku i cichego kąta... Tutaj mam to wszystko... więc mi dobrze i teraz dopiero trochę zaczynam używać życia...
Zacierał ręce, kiwał głową i z miłością ogarniał wzrokiem całość swej siedziby. Wtem spochmurniał i rzekł pod wrażeniem nurtującej go myśli:
— Kiedy widziałaś się z twoim ojcem?... Czy wiesz, że on niebardzo grzecznie względem mnie postępuje... Oto tutaj na lewo, to pole zasiane zbożem jest do sprzedania. Chciałem, aby je kupił i do mojej ziemi przyłączył. Przecież taki bogacz, jak on, nie potrzebuje oglądać się za pieniędzmi, tembardziej iż to pólko byłoby go kosztowało jakieś marne trzy tysiące franków, co jak na jego kasę