Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/456

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marta stała, milcząc, z pobladłemi ustami i z wielkiem przejęciem wpatrzona w to okno, które teraz wyraźnie odróżniła od innych. Macquart patrzył też w tym kierunku, lecz z pewnem zadowoleniem i zmrużywszy oczy.
— Czasami widuję ją w oknie — rzekł. — Rano słońce jest po drugiej stronie, więc sadzają ją przy otwartem oknie. Aleksander mi dziś mówił, że jest zdrowa, to jest, że ją nic nie boli. Ale to zwykły jej stan... przecież zawsze wam to samo powtarzam, gdy was odwiedzam w Plassans... Już to trzeba przyznać, że domek mój dobrze wybrałem pod tym względem... Jestem blizko naszej starej i, nie ruszając się z miejsca, czuwam nad nią bezustannie. Tak być powinno...
Tu zaśmiał się w zwykły sobie szyderczy sposób i mówił dalej:
— Widzisz, moja kochana, ani Rougonowie, ani Macquarci, nie szczycą się zdrowemi mózgami. I co rano, patrząc na okno pokoju matki, mówię sobie, że cała wywiedziona przez nią na świat rodzina może skończyć na tem co ona... Tak, wcaleby mnie to nie zadziwiło, gdyby to wielkie domisko pochłonęło całą bandę, jednego po drugim... Co do siebie, nie mam żadnej obawy, bo łeb mam tęgi... lecz nie o wszystkich w rodzinie można to samo powiedzieć. Większość jest chora, mniej lub więcej, lecz jest chora... Jeszcze się doczekam, siedząc w mojej zagrodzie, że tu zaczną ich zwozić... będę nad nimi czuwał tak