Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/498

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za sobą jakieś głosy i, odwróciwszy głowę, zobaczył trzech uliczników, idących tuż blizko z widoczną chęcią wypłatania mu figla. Dwóch starszych śledziło jego ruchy a najmłodszy trzymał w ręku zgniłą pomarańczę podniesioną z rynsztoka. Przeprowadzili go przez kilka ulic, szydząc zeń bezustannie. Doszedłszy do ulicy de la Banne, Mouret odwrócił się niespodziewanie i wrzasnął na malców:
— Wynoście mi się zaraz, bo wam uszy poukręcam!
Chłopcy cofnęli się z głośnemi śmiechami, wyjąc i przewracając koziołki. Mouret zaczerwienił się i, niechcąc się wdawać w karcenie malców zapanował nad sobą, czuwając nad stawianemi krokami. Chciał wyglądać na człowieka spokojnie używającego przechadzki. Z pewną trwogą myślał, że będzie zmuszony przejść przez plac podprefektury, mimo domu państwa Rougon, którzy mogą być właśnie w oknie, a więc zobaczą go przeprowadzanego przez zgraję uliczników; zdawał sobie z tego sprawę, że do trzech owych chłopców, przyłączyła się cała czereda obszarpanych dzieciaków. Ośmieleni swą liczbą, ulicznicy stawali się zaczepnymi. Na placu Mouret dostrzegł panią Felicyę, powracającą z nieszporów wraz z panią de Condamin. Zwrócił się w przeciwną stronę, chcąc uniknąć spotkania.
Zgraja uliczników wrzeszczała właśnie:
— Wiłkołak, wiłkołak! Strzeżcie się wiłkołaka!