Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/602

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

le św. Saturnina, w którym prysło i ulotniło się w niwecz tyle ułudnych jej marzeń i widzeń, trzęsła się teraz z chłodu i z bólu. Fale tonów kościelnej muzyki spływały ku niej z wysokiego chóru, lecz przestały podniecać jej zmysły, pochylała nizko głowę jak dawniej, lec pozostawała obojętną. Dymy wonnych kadzideł nie kołysały jej do snów odurzających, jakie tu dawniej roiła. Kaplice gorzały drobnemi płomykami pozapalanych gromnic, święte monstracye i kielichy połyskiwały promiennie, złotogłowie ornatów piękne było tąż samą co dawniej pięknością, lecz dla oczu jej łzami zaszłych i szklistych wszystko było blade, nikłe, przyćmione. Konała z rozpaczy, czując się skazaną na wieczyste katusze piekła, ona, co raju tak gorąco była spragniona, wyciągała ku niemu drżące żądzą dłonie i przyzywała kochanka, odwracającego od niej oblicze swoje. Z głębi pałającego serca modliła się ku niemu, wołając raz po raz:
— Boże, ach Boże! Dlaczego nie chcesz wejść do przybytku Twego!
Zrywała się nagle, odrywając się od zimnej posadzki kościelnej, na której ciało swe umartwiała i uchodziła z tej świątyni tak zawsze nią gardzącej. Doznawała wtedy wrażenia obrazy. Burzył się w niej gniew kobiety, której miłość odrzuconą została. Lub też naodwrót, potępiała własną swoją niemoc rozbudzenia szału, który rzuciłby ją na łono Boga, wyżej niż modlitwa uczynić to może. Rozpamiętywała katusze i składała krew swą w