Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

były kandydatury już postawione. Dwie szkoły różniły się w sposobach, stara była więcej szorstką, mniej ugrzecznioną niż młoda, obie jednak spotykały się w zaciętości, z jaką strzegły cząstki zdobytej władzy. Marek po raz pierwszy odczuł w Marcilly’m doskonale rozwiniętego karyerowicza, chłodno zdecydowanego zbierać plony swych zachodów. Musiał jednak dziękować, wychodząc, bo młody deputowany przysięgał mu pomoc, kazał rozporządzać sobą dowoli i zasypywał go słodkiemi słówkami.
Wróciwszy do Maillebois, Marek pełen był obaw i troski. A gdy po południu wybrał się do Lehmanów, aby im zanieść słowa pociechy, zastał całą rodzinę w rozpaczy. Tak się spodziewali uwolnienia dla braku dowodów! Dawid, wzburzony okropną wiadomością, liczył jeszcze na jakiś cud, który nie dopuści do ohydnego procesu. Wypadki jednak następowały szybko. Izbę oskarżeń opanowała jakaś dziwna potrzeba pośpiechu, tak że sąd orzekł, iż sprawa rozpocznie się jaknajprędzej, zaraz we wrześniu. Wówczas Dawid z gorącą wiarą w niewinność brata, z mocą ducha, która miała go pasować na bohatera, odzyskał całkowicie odwagę i pewność. Skoro nie moża i było uniknąć tej hańby, trzeba znieść proces, ale gdzież będzie sąd, który ośmieli się skazać Simona, wobec zupełnego braku dowodów? Przypuszczenie skazania wydawało się potwornem, niemożliwem. Simon w więzieniu ciągle głosił swoją niewinność a jego spokój i wiara, że zostanie wkrótce uwolniony, wlewały,