Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niego mówić, drgnął w milczeniu, znowu uśmiechnął się okrutnie.
— Dziwi pana, że mu się zwierzam?.. Byłeś pan moim najgorszym wrogiem. Nie mam jednak do pana żalu, nie miałeś względem mnie żadnych obowiązków i walczyłeś za swoje przekonania. Kogo nienawidzę, kogo do śmierci prześladować będę, to moich przełożonych, moich braci w Chrystusie, tych wszystkich, co powinni byli mnie bronić i ratować, a którzy mię wyrzucili na bruk w nadziei, że zemrę z nędzy i wstydu... Ale co tam ja, biedna, potępienia godna istota, kiedy ci nędznicy zdradzili i zaprzedali samego Boga, bo z ich to winy, z winy ich głupoty i słabości Kościół zostanie ostatecznie pobity, a tymczasem biedna szkoła, którą pan tu widzisz już się wali na wszystkie strony... Kiedy pomyślę, jakie stanowisko zajmowała za moich czasów!.. My wtedy byliśmy zwycięzcami, zgnębiliśmy prawie doszczętnie waszą świecką szkołę. A teraz ona tryumfuje i wkrótce wyłącznie panować będzie. Serce mi wzbiera żalem i wściekłością.
Gdy jednak dwie kobiety ukazały się na Placu i jeden z Kapucynów wyszedł z kaplicy, braciszek Gorgiasz, rzucając skośne spojrzenia, dodał szybko i zcicha.
— Panie Froment, oddawna dręczy mnie pragnienie pomówienia z panem. Mam panu dużo do