Przejdź do zawartości

Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wirami rozpaczy, darmo wołających śród mroku: „Przebacz nam, o Panie!“ ...

Młodzieniec.

Ja i stamtąd bym ją wyniósł i zaniósł do Boga!

Aligier.

Mówisz, mówisz — a nie wiesz, o Henryku mój! ...

Młodzieniec.

Czegóż że ty myślisz, że ja pragnę? Oto niech mi przyjaźni świętej da z serca swego trochę — a na toć jedynie, bym mógł nieco ulgi jej przynieść — nie żądam nic innego. Ah! bo Aligier, powtarzam, przysięgam ci, nigdym takiego wyrazu boleści nie oglądał w stworzonej ziemiance. Wystaw sobie marmur najniepokalańszy, paryjski, blaskosiejny marmur — napisu żadnego — spojrzysz i powiesz: „Posąg medycejskiej być z niego ma“ — a wtem znów spojrzysz i patrzysz, aż to kamień grobowy już i pod tą bryłą światła, śmierć. Więc klękaj i módl się i płacz! — to Ona!

Aligier.

Nie dotykaj że się grobów, kiedy wiesz, że obowiązkiem twoim żyć na to, by rozdawać życie twe, braciom twym!

Młodzieniec.

A cóż pocznę, kiedy mi śmierć kochać każe? Nie pycha, nie tryumf, nie pobłysk, ale ból czy tu czy tam, czy w braciach, czy w tej jednej z sióstr moich, — zawsze smutek i ból mnie woła, mnie nęci! Takie przeznaczenie me! Z tymi co przegrali, grając w losy, wieczniem ja — bo beznadziejni być muszą, bo im potrzeba mnie!

Aligier.

Iluż ich widziałem a wszyscy tak samo! Tęskni, skrzydlaci, niepowstrzymani — w lazurowych prze-