Przejdź do zawartości

Strona:Paul Dahlke - Opowiadania buddhyjskie.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ona jednakże odepchnęła go od siebie z gwałtownym krzykiem.
— Szlachetna pani, czego się tak oburzasz! Krzyku twego nikt tu nie słyszy! Patrz przecie! — Ujął ją możliwie delikatnie za dłoń. — Mąż twój jest mężczyzną, i ja nim jestem także. Wyrósł pięknie, prawda, ale i ja także. On jest pełen ognia, i ja również. Czyż złoty puhar stanie się gorszym dlatego, że kto inny z niego wypije?
— Precz! Lepiej umrzeć szlachetnie, niżeli żyć z hańbą.
Wyrwała gwałtownie rękę z jego dłoni. Wtedy powstał on człowiek, i nie mówiąc ani słowa. Wziął pochodnię z wysuszonych liści kokosu, zapalił ją, cisnął mocno kawałek zabranej z sobą ryby do wody i zaświecił nad tem miejscem.
— Widzisz! — zawołał.
Gwałtownie prawie skierowała swój wzrok. Widziała, jak się tam gotowało, jak się straszne paszczęki otwierały, a nieokreślone przerażenie przejęło ją nawskroś.
— Jak pewnie otrzymam karę za swój czyn, tak wrzucę cię związaną do tej rzeki, jeżeli nie ulegniesz mojej woli.