Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na szczęśliwe skonanie!
Stary wypił szczerze,
Wstał, zarzucił na plecy swe grabie i kosę,
I powlókł się do domu, szeptając pacierze.

XXII.
Śladem za nim poszedłem aż do jego chaty

Ja, dziedzic włości bogaty,
I niby to z daleka przychodzień, sierota,
Zakołatałem we wrota;
I prosiłem ze łzami, by starzy kmiotkowie
Dali przytułek mej głowie.
Ja mam silne ramiona i serce ochocze,
Ja was staraniem otoczę,
Ja się pracą wywdzięczę za przytułek w chacie,
Wszakże wy syna nie macie.
I ja jestem sierota — wy dla mnie na świecie
Ojcem i matką będziecie.
Ja ujmę w młodsze ręce twoją, starcze, sochę!
A chleba i strawy trochę.
Trochę czułego serca niech litość przeznacza
Dla nieszczęsnego tułacza.
Tak mówiłem — prostota i łza moja szczera
Poczciwe serca otwiera.
Popłakali się starzy, ofiarę przyjęli,
Siedliśmy za stół weseli;
A przy skromnej wieczerzy, wieśniaczka zgrzybiała
Kiedy mię synem nazwała.
Uczułem taką radość, taki spokój żywy,
I byłem taki szczęśliwy.
Jakby sam Bóg zawołał, kojąc me rozpacze:
Kaimie. Ja ci przebaczę!

XXIII.
Już siódmy rok się kończy, jako u nich żyję,

Jarzmo pracy rolniczej włożywszy na szyję.
Razem z duchem ofiary wzmagała się siła,
I chatnia gospodarka w mych ręku odżyła.