Przejdź do zawartości

Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/443

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ścisnęłam rękę od szabli zmarszczoną;
Błysła mu ogniem szlachetna jagoda...

MARTA.
Patrzę, jak w obraz naszego paniska,

Gdy mu rumieńcem skraśnieją jagody.
Na taki zapał, co mu z oczu błyska,
Nie każdy rycerz zdobędzie się młody.

KARLIŃSKA.
Nie pamiętając na włos jego siwy.

Dałam się chętnie zaprzęgnąć do jarzem...
Byłam szczęśliwa, i on był szczęśliwy,
Gdyśmy przysięgli wiarę przed ołtarzem.
Mego spokoju odtąd nic nie wzruszy;
Kocham go, Marto, a on mię osłania.
Cnota, zasługa i szlachetność duszy
Więcej niż młodość budzi przywiązania!
Gdy codzień widzę jego piękną duszę,
Gdy codzień słyszę jego piękne czyny,
Jak nie mam kochać, kiedy czcić go muszę?
On mój na ziemi obrońca jedyny.
A to pieszczone bohaterskie dziecię.
Które Bóg przysłał na pociechę naszą,
Kocham nad wszystko, nad wszystko na świecie...
Tylko mię jakieś sny bolesne straszą.
Te jego ciągłe przeczucia męczeństwa,
Jego zabawki, co ciągle śmierć wróżą...
Och! wiele, wiele potrzeba mi męstwa!
Boże, daj siłę, bo cierpieć mam dużo!



SCENA TRZECIA.
TEŻ i ZYGMUNT (wpada z listem w ręku).

ZYGMUNT.
Listy od ojca! nasz Bieniasz stary

Przybył z Olsztyna...