Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czego pan żądasz? — spytano uprzejmie.
Lecz znowu przestrach mowę mi odejmie:
Ja żądam... żądam!... Tutaj myśli nawał,
Co człowiek marzył, co w życiu doznawał,
Wszystko, co cierpiał, co ma cierpieć jeszcze,
Stanęło widmem i szpony złowieszcze
Wpiło do serca... a nogi się słonią...
Ja, stary głupiec, czoło cisnąc dłonią,
Ryknąłem płaczem, nie pomnąc, co robię,
Przy znakomitej a ważnej osobie.

Ten płacz był śmieszny, — na moim mundurze
Barwa spłowiała i dwie plamy duże;
Więc dobroczyńca, opiekun ludzkości,
Że jestem pijak wnioskował najprościej,
A pokójowiec wziął burę od pana,
Że tutaj weszła postać podejrzana.
Chciałem coś mówić, lecz pan tupnął nogą;
Czułem, że skargi, że łzy nie pomogą!
Gdybyż przynajmniej użył ręki swojej,
I raczył wypchnąć sam ze swych podwoi!
Lecz nawet takiej nie udzielił części:
Gdym się posłonił z wstydu i boleści,
Przyszli hajducy, a szarpiąc mię srodze,
Wzięli pod ręce, wlekli po podłodze;
Gdy się szamocę, gdy wyrywam ramię,
Pchnęli ze schodów, żem upadł przy bramie.

Zlany jak wrzątkiem, shańbion tak dalece,
Biegłem ulicą, nie pomnąc, gdzie lecę,
I nóg nie czując... W końcu wiatr zimowy
Jakoś przytomność wrócił mi do głowy.
Rzucam oczyma naokoło siebie:
Tu niosą jakieś mary po pogrzebie,
Tu na tablicy czytam piwowarnię,
Tam lwa zobaczyć tłum ludu się garnie,
Tam cerkiew, cmentarz, rajtszula i szkoła,
Szpital, wekslarnia i mury kościoła,