Strona:Pro Arte r5z2.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
14PRO ARTE


I jakby dla uspokojenia go, cofnął się i oparł plecyma o ścianę.
Inżynier ochłonął. Z umysłu chcąc zwrócić rozmowę na inne, wprost przeciwne tory, zapytał zuchwale:
— Gdzie wasza dziewka? Czemu się ukrywa za drzwiami? Ot, zamiast tych głupich żartów, przyślijcie mi ją tutaj na noc. Zapłacę nieźle.
Gospodarz zdawał się nie rozumieć.
— Wybaczy jasny pan, ale ja nie mam żadnej dziewki, a tam za drzwiami niema teraz nikogo.
Ożarski, dobrze już podpity, wpadł w wściekłość.
— Co ty, stary buhaju, będziesz mi tu plótł brednie w żywe oczy? Gdzie jest dziewka, którą miałem przed chwilą tu, na kolanach? Zawołaj Makrynę, a sam precz.
Olbrzym nie zmienił spokojnej pozycji pod ścianą, lecz filuternie uśmiechnięty, przypatrywał się ciekawie rozgniewanemu mężczyźnie:
— A, Makryna, Makryna się dziś nazywamy.
I nie zważając już na rozdrażnionego gościa, ciężkim krokiem odszedł w sąsiednią izbę, gdzie znikła dziewka. Ożarski rzucił się za nim, chcąc się wedrzeć do wnętrza komory, lecz w tejże chwili ujrzał wychodzącą z niej Makrynę.
Była tylko w koszuli. Złocisto-czerwone jej włosy rozsypały się migotliwą strugą po plecach, igrały rudo-mosiężną barwą pod światło.
W rękach trzymała trzy kosze napełnione świeżo zaczynionym chlebem. Postawiwszy je na ławie obok kuchni, chwyciła z kąta kociubę i zaczęła wygarniać z pieca żarzące się węgle. Pochylona naprzód ku czarnemu otworowi jej postać, wygięła się silnym, jędrnym łukiem, uwydatniając zdrowe, dziewicze kształty.
Ożarski zapamiętał się. Chwycił wpół zgiętą i podniósłszy koszulę, począł okrywać jej zaróżowione od ciepła ciało palącymi pocałunkami.
Makryna, śmiejąc się, nie przeszkadzała. Wygarnąwszy tymczasem dotlałe głownie, resztę żaru zostawiła niedbale po krajach, poczem zapomocą ożoga włożonego w wymiotło usunęła z wnętrza zalegający popiół. Lecz namiętne uściski gościa przeszkadzały jej snać zbytnio w robocie, gdyż wkońcu, oswabadzając się z gorących objęć, zagroziła mu żartobliwie podniesioną w górę łopatą. Ożarski na chwilę ustąpił, czekając, aż skończy z chlebami. Jakoż wyrzuciła kolejno wszystkie bochenki z koszów i obsypawszy raz jeszcze mąką, wsadziła do pieca. Z kolei zdjęła zawieszoną obok na sznurze zatułę i zamknęła nią otwór czeluści.
Inżynier drżał z niecierpliwości. Wreszcie widząc, że praca ukończona, postąpił drapieżnym krokiem i ciągnąc ją ku łóżku, usiłował zedrzeć z niej koszulę. Lecz dziewka broniła się:
— Teraz nie. Zawcześnie. Potem, za jaką godzinę, wedle północy, przyjdę, wyjąć chleb. Wtedy mnie będziesz miał. No, puść już, puść! Jak mówię że przyjdę, to przyjdę. Siłą się wziąć nie dam.
I zręcznym, kocim ruchem wymknąwszy mu się z ramion, prześmigła obok pieca, zaparła wgórze wentyl i przepadła w komorze. Chciał wedrzeć się za nią do środka, lecz zaryglowane szybko z wnętrza drzwi nie puściły.
— Szelma! syknął przez zęby zziajany. Lecz o północy nie daruję. Przyjść musisz po chleby! Całą noc ich tam chyba nie zostawisz.
Uspokojony nieco tą oczywistością, zaczął się rozbierać. Sądząc, że nie zaśnie, wolał oczekiwać w łóżku. Zgasił lampę i położył się.
Posłanie było nadspodziewanie wygodne. Wyciągnął się rozkosznie na miękkiej pościeli, podłożył ręce pod głowę i poddał się szczególnemu stanowi przed snem, gdy mózg, zmę-