Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wybrnąć z tego, nie zdradzając obecności pana. Narthmour bardzo chwalił pana.
— Pani pozwoli mi na jedno pytanie — czy to niebezpieczeństwo zagraża ze strony Narthmour’a?
— Od p. Northmour’a? — żywo zawołała młoda dziewczyna, — och, nie, on naraża się razem z nami.
— A mnie pani proponuje, abym stąd uciekł? — odparłem z wyrzutem, — nieświetnego jest pani o mnie zdania.
— Pocóżby pan tu miał pozostać? — przekonywała dalej, — nie jest pan naszym przyjacielem.
Nie wiem, co mi się stało, gdyż podobnej słabości nie zaznałem od dziecka, ale na te słowa oczy moje, wpatrzone w nią, napełniły się bolesnemi łzami.
— Nie, nie, — głos jej drżał zmieniony, — nie chciałam zrobić panu przykrości.
— To ja panią dotknąłem, — rzekłem i wyciągnąłem do niej rękę. Musiały ją wzruszyć moje słowa, bo podała mi swą dłoń pośpiesznie. Trzymałem ją, patrząc w jej oczy. Wreszcie ona pierwsza wyrwała dłoń i zapominając o swojej prośbie, uciekła, nie odwracając się, i znikła mi z oczu. Wtedy poczułem, że ją kocham i że może i ja nie jestem jej obojętny. Później nieraz temu zaprzeczała, ale co do mnie, wiem, że dłonie nasze nie byłyby się tak silnie zwarły, gdyby serce jej już wówczas nie biło silniej. A ponieważ przyznała się, że pokochała mnie dnia następnego, nie warto nawet się spierać co do tego momentu.
Nazajutrz nie stało się nic nadzwyczajnego. Przyszła, jak poprzedniego dnia, skarciła mnie za to, że pozostaję w Graden, a napotkawszy mój upór, zaczęła mnie wypytywać, jak tu przybyłem. Opo-