Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

moje słowa zerwał się na równe nogi, pobiegł ku namiotowi, chwycił Klarę w objęcia i zaczął okrywać pocałunkami jej bezwładną twarz i ręce.
Pomimo zawrotu głowy, biłem go w głowę i plecy. Wtedy rozluźnił uścisk i spojrzał mi w twarz w świetle księżyca.
— Byłeś podemną, i puściłem ciebie, — rzekł, — a teraz mnie bijesz! Tchórz!
— Ty jesteś tchórz, — odparłem, — czy pragnęła ona twych pocałunków, gdy była przytomna? A teraz może umrzeć, a ty trwonisz czas, gdy każda chwila jest droga, i nadużywasz jej bezbronności. Usuń się i daj mi ją ratować.
Patrzył na mnie blady i groźny, ale nagle odstąpił.
— A więc ratuj ją, — rzekł.
Ukląkłem przy niej i jak umiałem, rozpiąłem jej suknię. Ale nagle poczułem dłoń, ściskającą mnie za ramię.
— Nie dotykaj jej, — dziko rzekł Northmour, — czy myślisz, że nie mam krwi w żyłach?
— Northmour, — krzyknąłem, — jeżeli ani sam jej nie pomagasz, ani mnie pozwalasz, nie pozostaje mi nic innego jak zabić ciebie.
— Tak będzie lepiej, — krzyknął, — niech umrze i ona. Odejdź od niej! Wstawaj i chodź bić się!
— Zwracam twoją uwagę, — rzekłem, podnosząc się, — że jeszcze jej nie pocałowałem.
— Ośmiel się tylko, — krzyknął.
Nie wiem, co mi się stało — ale zawsze się tego wstydziłem, chociaż żona moja mówiła, że pocałunki moje były dla niej — żywej czy umarłej — zawsze miłe. Przykląkłem przy niej, rozgarnęłem jej włosy z czoła na dwie strony i z najwyższą czcią