Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzisz, że jesteś w mojej władzy, — mówił dalej, — rozbroiłem ciebie w nocy, kiedy pielęgnowałeś Klarę. Ale dziś rano — masz, zwracam ci twój rewolwer. Nie, dziękuję, — rzekł, cofając ękę, — nie chcę tego. W ten sposób możesz rozdrażnić mnie znowu.
Poszedł przez wydmy na spotkanie łodzi, a ja postępowałem za nim. Przed pawilonem zatrzymałem się, aby obejrzeć miejsce, gdzie padł Huddlestone. Nie było śladu po nim, ani nawet znaków krwi.
— Piaski ruchome, — rzekł Northmour.
Szedł dalej, aż dotarliśmy do morza.
— Nie idź dalej, nie trzeba, — rzekł, — chcesz ją zabrać do dworu w Graden?
— Dziękuję, rzekłem, — spróbuję umieścić, j u pastora w Graden Wester.
Dziób łodzi zarył się w piasek wybrzeża a majtek z liną wyskoczył na ląd.
— Czekajcie chwilę chłopcy! — zawołał Northmour i szepnął mi na ucho: — Nie mów jej lepiej o tem wszystkiem.
— Przeciwnie! wybuchnąłem, — będzie wiedziała wszystko!
— Nie rozumiesz, — odparł z godnością, — to jej nie zdziwi. Ona spodziewa się tego po mnie. Żegnam cię! — skinął mi głową.
Wyciągnełem do niego dłoń.
— Przepraszam cię, rzekł, — wiem, że to kaprys z mej strony, ale nie stać mię na takie sentymenty. Nie zasiądę przy waszem ognisku, jako siwowłosy wędrowiec. Przeciwnie mam nadzieję, że z wolą Bożą nie zobaczę nigdy żadnego z was!
— Niech Bóg cię prowadzi! — rzekłem serdecznie.
— Dziękuję, odrzekł.