Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O Nieba, — zawołał — gdzie moja głowa? Dokąd-że to ja wędruję?
Spojrzał na kopertę, którą mu wręczyła lady Vandeleur. Był na niej adres, ale bez nazwiska. Harry miał tylko zapytać „o pana, który oczekuje paczki od lady Vandeleur“ i gdyby go nie było w domu, zaczekać na jego powrót. Pan ten miał, opiewała dyrektywa, dać wzamian pokwitowanie, napisane ręką samej lady. Wszystko to wyglądało nader tajemniczo, Harry’ego najbardziej dziwiło pominięcie nazwiska i formalności kwitowania. Podczas rozmowy nie zastanawiał się nad tem, ale, odczytując teraz kartkę i, zestawiając ten fakt z dziwnymi wypadkami dzisiejszego ranka, przekonywał się, ze został wmieszany w niebezpieczne sprawy. Na chwilę zwątpił o lady Vandeleur, te sekretne procedery wydały mu się niegodnemi osoby o tak wysokiem stanowisku. Odkąd zobaczył, że i wobec niego lady ma tajemnice, zaczął na nią patrzeć krytyczniej. Ale władza jej nad nim była tak wielka, że odrzucił wszelkie podejrzenia i począł sobie wyrzucać owe wątpliwości.
Ale i obowiązek, i interes, i uczciwość, i strach popychały go do jednego: do pozbycia się pudełka jaknajprędzej, za wszelką cenę.
Pierwszego policjanta zapytał grzecznie o drogę. Okazało się, że jest już blisko miejsca przeznaczenia. Po kilku minutach dotarł do świeżo pomalowanego i utrzymanego bardzo starannie domku w małej uliczce. Kołatka i rączka od dzwonka były porządnie oczyszczone. Kwitnące doniczki ozdabiały gzymsy okien. Firanki z drogiej tkaniny kryły wnętrze przed okiem ciekawych przechodniów. Miejsce to pełne było tajemniczości i spokoju, a Harry pod