Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

leur, kiedy Simon zaczepił go poprzedniego wieczora.
Inni goście skromnie cofnęli się, zajmując miejsca po rogach sali i pozostawiając znakomitą parę pośrodku, w pewnem odosobnieniu. Ale młodego pastora nie krępowała dostojność osób, podszedł śmiało i zajął miejsce przy najbliższym stole.
Rozmowa była w istocie czemś całkiem nowem dla uczonego. Ex dyktator Paragwaju opowiadał o nadzwyczajnych przygodach w czterech różnych stronach świata. Książę zaopatrywał opowiadanie w komentarze, które dla człowieka myślącego były ciekawsze od samych przygód. Pastor nie wiedział, czy ma bardziej podziwiać zuchwałego bohatera tych przygód, czy wytrawnego znawcę życia; czy człowieka, który śmiało rozpowiadał o swych czynach i niebezpieczeństwach, czy też człowieka, który, jak bóg, niczego sam nie doznał, a zdawał się wszystko wiedzieć. W rozmowie zaznaczały się ich odmienne charaktery. Dyktator był brutalny w gestach i mowie; ręka jego otwierała się, zamykała i ciężko spadała na stół, głos był szorstki i donośny. Książę zaś był wzorem łagodnej grzeczności i spokoju; najmniejszy jego ruch, najlżejsza intonacja głosu wywierała większe wrażenie, niż pantomina i wykrzykniki jego towarzysza; jeżeli zaś mówił o przeżyciach osobistych, nie podkreślał ich wcale tak, że ginęły w reszcie opowiadania.
Wkońcu rozmowa zeszła na ostatnie kradzieże i na Djament Radży.
— Lepiejby było, gdyby djament ten spoczywał na dnie morza, — zauważył książę Floryzel.
— Wasza Wysokość rozumie, — odparł dyktator, — że jako Vandeleur nie zgadzam się z tem życzeniem.