Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tanowił oddać wizytę, którą mu złożono przed chwilą, a tam niech się stanie, co chce. Zdjął płaszcz, by nie krępował jego ruchów, wszedł do umywalni i zaczął nadsłuchiwać. Jak się spodziewał, nic nie było słychać wśród szumu mknącego pociągu; wtedy, kładąc rękę na drzwiach, odsunął je ostrożnie na odległość sześciu cali. Nagle stanął i nie mógł stłumić okrzyku zdumienia.
John Vandeleur miał na głowie futrzaną czapkę podróżną z nausznikami i ta czapka wraz z łoskotem kół nie pozwalała mu dosłyszeć, co się dzieje. Przynajmniej nie podniósł głowy i nie przerwał swego dziwnego zajęcia. Między nogami jego stało otwarte pudełko od kapelusza; w jednej ręce trzymał rękaw swego futra fokowego, w drugiej — ogromny nóż, którym rozpruwał właśnie podszewkę rękawa. Mr. Rolles słyszał o ludziach, noszących pieniądze w pasie, a ponieważ nie znał innych pasów prócz tenisowych, nie wiedział, jak to się robi. Ale tu miał dziwniejszą rzecz przed oczami, bo oto John Vandeleur ukrywał djamenty w podszewce swego rękawa, i młody duchowny widział jak djament po djamencie, błyskając, spadał do pudełka.
Stał, przykuty do miejsca, patrząc na to niezwykłe zajęcie. Djamenty były przeważnie drobne i mało różniły się od siebie formą i blaskiem. Nagle Vandeleur napotkał jakąś przeszkodę, zaczął odpruwać obiema rękami i zgarbił się nad swą robotą. Dopiero po długich manipulacjach wydobył z podszewki djamentowy djadem i oglądał go przez chwilę, zanim złożył wraz z innemi klejnotami do pudełka. Diadem rozjaśnił w głowie mr. Rollesowi; poznał natychmiast, że jest to część skarbu, skradzionego Harry Hartley’owi przez włóczęgę. Nie mogło być pomyłki; tak właśnie opisywał go detektyw; były na nim gwiazdy