Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obcego? Czyż pan nie żyje dostatnio dzięki mojej hojności?
— Z zaliczek pańskich, panie Vandeleur, — poprawił tamten.
— Zaliczki, jeżeli pan woli, i interes zamiast dobrej woli, — odparł Vandeleur gniewnie. — Nie jestem tu po to, by bawić się w ładne słówka. Interes to interes, pański zaś, pozwól pan sobie przypomnieć, jest zbyt trudny na takie fochy. Proszę mi ufać, albo opuścić mnie i szukać sobie kogo innego, ale skończże pan już raz, na litość boską, ze swemi jeremjadami.
— Zaczynam poznawać świat, — odparł tamten, — i widzę, że ma pan wszelkie powody, by prowadzić ze mną fałszywą grę, żadnego zaś, by dokonać ze mną podziału uczciwie. Nie jestem tu również poto, by bawić się w piękne słówka; pan chce zagarnąć djament dla siebie, pan wie, że pan chce, nie śmie pan zaprzeczyć. Pan już sfałszował mój podpis i zrewidował moje mieszkanie w mojej nieobecności. Rozumiem przyczynę zwłoki. Pan czai się z zasadzki; pan jest naprawdę łowcą djamentów i pierwiej czy później, prawem czy lewem, zagarnie pan djament w swe ręce. Powiadam panu, że dość tego. Niech pan nie doprowadza mnie do ostateczności, bo obiecuję zrobić panu niespodziankę.
— Pogróżki nie wyjdą panu na dobre, — odparł Vandeleur, — tu na dwoje babka wróżyła. Brat mój jest tu w Paryżu, policja jest zaalarmowana i jeżeli pan nie przestanie mnie zanudzać swemi jękami, niczem kocur na dachu, przygotuję panu również małą niespodziankę. Ale moja odbędzie się raz jeden, zato na zawsze. Rozumie mnie pan, czy chce pan, abym mu to powtórzył po hebrajsku? Każda rzecz ma swój koniec, a właśnie kończy się