Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć, obejdę się bez tego. Jest to okrutne, ale trudno. Proszę tylko mych zmartwień nie powiększać myślą, że uczyniłem sobie wroga z pani.
— Postępowanie pana było całkiem zrozumiałe, — odparła, — i nie mam panu nic do wybaczenia. Żegnam pana.
— Czy to ma być pożegnanie na zawsze? — zapytał.
— Gdybym mogła sama to wiedzieć, — odparła, — żegnam pana tymczasem, jeżeli pan woli.
I z temi słowami oddaliła się.
Francis wrócił do swego mieszkania silnie wzburzony. Tłumaczenie Euklidesa bardzo mało posunęło się naprzód tego rana, i Francis częściej przebywał u okna, niż u swego zaimprowizowanego biurka. Ale zobaczył tylko powrót panny Vandeleur, spotkanie jej z ojcem, który palił na werandzie triczinopolskie cygaro, pozatem przed obiadem nie zaszło nic godnego uwagi w okolicy domu z zielonemi żeluzjami. Młodzieniec szybko zaspokoił głód w sąsiedniej restauracji i wrócił z niezaspokojoną ciekawością do domu na Rue Lepic. Groom oprowadzał konia tam i z powrotem przed murem ogrodu. Portjer z mieszkania Francis’a palił fajkę przed drzwiami, i przyglądał się koniom i liberji.
— Miech pan patrzy, — zawołał, — co za piękne konie, co za szykowna liberja! Należy to do brata pana de Vandeleur, który tam właśnie przybył z wizytą. Jest to człowiek wybitny, jenerał w waszym kraju. Pan zapewne zna go ze słyszenia.
— Przyznaję, — odparł Francis, — że nigdy przedtem nie słyszałem o jenerale Vandeleur. Mamy wielu oficerów tej rangi, ja sam zaś należę do cywilów.