Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Francis słyszał, jak panna Vandeleur zapłakała gwałtownie.
— Słyszysz, co mówię? — podjął dyktator w tym samym tonie, — czy też chcesz pogniewać się ze mną? Pozostawiam to pani do wyboru, panno Vandeleur.
Zapadła chwila milczenia, poczem dyktator odezwał się znowu.
— Weź tego człowieka za nogi, — muszę go wnieść do domu. Gdybym był młodszy, pomógłbym sobie sam przeciw światu całemu. Ale ciężą na mnie lata i niebezpieczeństwa, ręce moje osłabły i muszę się zwrócić do ciebie o pomoc.
— To zbrodnia, — odparła dziewczyna.
— Jestem twoim ojcem, — powiedział z naciskiem p. Vandeleur.
Wezwanie to podziałało. Na żwirze rozległo się szamotanie, krzesło zostało przewrócone, i Francis ujrzał, jak ojciec i córka wlekli się po ścieżce i znikli za drzwiami, niosąc martwe ciało p. Rolles, które podtrzymywali pod kolanami i pod ramionami. Młody pastor był blady, zwisał bezwładnie, a głowa jego opadała z boku na bok za każdym krokiem.
Czy był żywy, czy martwy? Pomimo oświadczenia dyktatora, Francis był pewny raczej tego ostatniego. Popełniono wielką zbrodnię. Katastrofa spadła na mieszkańców domu o zielonych żaluzjach. Ku swemu zdumieniu Francis poczuł, że przerażenie z powodu tej śmierci rozpłynęło się w smutku i trosce o dziewczynę i starca, który, jak sądził, był w najwyższym niebezpieczeństwie. Serce jego wezbrało uczuciem poświęcenia. On także chce pomóc swemu ojcu przeciw temu człowiekowi i całej ludzkości. Otworzył żaluzje i z zamkniętemi oczami rzucił się w gąszcz kasztanu.