Przejdź do zawartości

Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lecz co się mnie tyczy, to (nie dość, że jestem człowiekiem zapobiegliwym) miło mi oddać, co się należy, synowi rodzonego brata; i miło mi też pomyśleć że odtąd będziemy żyć z sobą w zgodzie, jak przystoi tak bliskim przyjaciołom.
Odpowiedziałem mu nawzajem najuprzejmiej, jakem tylko umiał, ale przez cały czas zachodziłem w głowę, co zdarzy się za chwilę i z jakiej przyczyny stryj rozstał się z tak mu drogiemi gwinejami; albowiem ten powód, jaki podawał, mogło i dziecko obalić.
Naraz spojrzał boczkiem w mą stronę.
— Patrzajno — rzecze — a teraz wet za wet!
Odrzekłem, że jestem gotów dowieść mej wdzięczności we wszelkiej rozsądnej mierze, i stanąłem w pogotowiu, oczekując jakiegoś potwornego żądania. Tymczasem, gdy stryj nakoniec nabrał śmiałości do rozmowy, jedyną rzeczą, jaką mi powiedział (i to bardzo do rzeczy, jak mi się zdawało), było to, że się starzeje i jest nieco ułomny, przeto chciałby mnie prosić, bym mu dopomagał w gospodarstwie domowem i w uprawie wielkiego ogródka.
Odpowiedziałem, iż z całą ochotą będę na jego usługi:
— Dobrze — rzekł stryj, — a więc zaczynajmy! — i wydobył z kieszeni zardzewiały klucz. — Oto — powiada — oto jest klucz od wieży w najdalszym zakątku dworu. Możesz się aść dostać do niej tylko od zewnątrz, bo ta część dworu nie jest wykończoną. Gdy się dostaniesz do wnętrza, idź po schodach na górę i przynieś mi stamtąd skrzynkę, znajdującą się na strychu... Są w niej papiery — dorzucił.
— Czy mogę wziąć światło, łaskawco? — zapytałem.

32