Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cić rękę albo nogę, a wciąż odczuwać, że się ją „posiada“. Można by być pozbawionym wszystkich niemal członków, a wciąż uparcie mówić: tamto — to nie ja. I wciąż dalej czuć, że się je „posiada“, że nasze „ja“ nie jest uszczuplone.
Gdzież znaleźć taki schowek, centrum takie, by w razie utraty całego prawie wplecionego w nas nerwami świata zewnętrznego, całej przestrzeni, ciągła obecność ich była zamagazynowana i żywa?
Na Broadwayu w New Yorku „posiadał“ usypaną bukowym listowiem ścieżkę z Pohara. Taka przestrzenna, okryta zewsząd wysokim sklepieniem bukowym, że można by iść nią z zamkniętymi oczyma lub nocą. Stopy były przyuczone do niej chyba od czwartego roku życia. Reszetowo, Złoty Potok. Ścieżka powoli wgłębiała się, zwężała się w rów, przechodziła w jar coraz głębszy, obficie wypełniony pokładami, mogiłami i nasypami listowia. Jar dość wąski a idealnie wygodny dla wędrówki. Zalistwione ściany jedna obok drugiej dają miękkie oparcie łokciom i dłoniom. Przy wejściu doń liście falują. Szumią bukowo. Ogarniają, sięgają po piersi i wyżej. Niechby i głowę nakryły. Zabukowiony świat wyłącza wszystko co nie liściaste, nie bukowe. Lecz nie skąpy, sypie tego a sypie. Liście i liście. A wśród nich jak watra, to trzaska, to leciutko polata myśl swobodna. I jak kochanka, która nic dla siebie nie zachowa, niczego nie odmówi, ośmiela do porywu, do ekstazy — tak jar zalistwiony ośmielał, by w tej osłonie — i w swobodzie tej — sięgnąć do czegoś najwyższego.
To posiekany, to dudniący hałas Brodwayu był gdzieś daleko.
Kiedy indziej, na okręcie wśród mokrej mgły, poczuł pod dłonią gładkość stalowych buków z Pohara. I widział zakręt wśród paproci nad Złotym Potokiem, a stamtąd daleką aleję kulistych i puszystych buków, u dołu szczelnie pokrytą ziołoroślami. Gdy wracał nocą, mijał dom poważnego arendarza, który zazwyczaj czytał po nocach przy świecy, a jeszcze dalej były rzęśne światła ojcowskiego domu. —
Przenikały przez mgłę aż tutaj. —
W dymnym hałaśliwym barze amerykańskim, nadmiernie przejaskrawionym światłem gazowym, owiewała go żywiczna woń mrocznej smerekowiny. Pod stopami odczuł zalaną żywicą, miękką, nieco śliską ścieżkę nad przepaścią. Ostrożnie stąpał po niej, wdychał pustkę jaru ziejącego chłodem, słyszał syczenie potoku.