Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pidit jeji zapytaty
Czy szcze u pysok me chłystaty.[1]

Każdej zwrotce towarzyszył wybuch śmiechu, tylko muzyka smęciła się zadumą. Potrząsany wybuchami raz w raz we śnie wójt chrapał, jakby na znak protestu, to znów kołysany muzyką usypiał spokojnie.
Od stołu nikt nie zwracał na to uwagi oprócz Tanasija. Siedząc na ławie zaśmiał się raz i drugi. Pogrążając się w zadumę, powiedział głośno:
— Patrzcie, ludzie dobrzy, jak święto Boże wywraca. Ciska człowiekiem jak liściem. Niejeden łajdak robi się słodziutki, a z biednego wójta kiszeczki przy ludziach piorą.
Tymczasem przy stole uroczystość rozwidliła się w rozmowy przyjazne i ucieszne.



2

Nagle uwagę wszystkich zwróciło niespodziane zjawisko. Z góry, z prawej strony zagrody wleciało z wrzaskiem sześć pokracznych postaci. Zapachło od nich nawozem. Kobiety wykrzykiwały, bo tak się należało, i uciekały ku stołowi. Co mniejsze dzieciaki rozwrzeszczały się nie na żarty, chowały się pod zapaskę grubej Wasyłyny. Wójt zbudził się nagle, przecierał oczy. Muzyka ucichła i rozproszyła się.

Sześć pokrak — zwierzyna i myśliwi. Przodem uciekały z jękiem cztery maszkary, zamaskowane skórami zajęczymi z wystającymi spod kapeluszy uszami i ogonami zajęczymi. Ścigane ofiary były przebrane w poszarpane łachmany: gazda z siekierą i flaszką, ksiądz ze skarbonką i kropidłem, Żyd z książką i torbą, pan ze strzelbą i laską. Każdy okryty ponadto starą werecianą płachtą wymazaną obficie nawozem. Pochyleni ku ziemi podpierali się co chwila palcami, jakby niepewnie czuli się na dwóch nogach. Pędzili przed siebie, szukali schronienia. Za nimi, trzaskając długimi biczyskami goniły dwie Mary z dzikim wrzaskiem: hej, ha! bij go! pal go! Przodem kłapała ciężkimi buciskami czerwona Mara z głową

  1. Weźcie mnie na topory,
    Nieście mnie do komory,
    Pójdźcie ją zapytać,
    Czy jeszcze po pysku będzie bić.