Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prześcieradła rzucał urywane zdania o daktylach, o kawie i słoniowej kości, o plantacjach i placówkach handlowych.
Michał słuchał zachłannie, wreszcie zapytał:
— A teraz przyjeżdżasz do kraju w odwiedziny?
— Ja? O, nie, mój drogi. Po pierwsze przyjechałem na stałe, po drugie zrobiłem to już przed pół rokiem. Toś ty nie był w Warszawie? Ja tam w „Polonji“ zostawiłem kartkę do ciebie.
Żegota nie był, jedzie dopiero teraz. Zawadził zaś o Kraków, bo ma tu do załatwienia kilka spraw.
Dowmunt nie czuł wcale zmęczenia i poszli razem na kolację do „Starego Teatru“. Sala była niemal pusta, orkiestra grała niezbyt głośno. Dowmunt opowiadał. Musiał zacząć systematycznie od swego nagłego wyjazdu z Dorpatu.
Chciał zapytać Michała o panią Erdentalową, z którą miał romans i o Ewcię, ale w porę się powstrzymał. Przecie lata nie zwalniają od obowiązku dyskrecji, a gdyby o nie wypytywał, Michał domyśliłby się, że Dowmunta musiało coś z niemi łączyć. Mówił tedy o sobie. Późna już noc była, gdy wyszli z restauracji.
— Toś, chłopie, miał barwne życie. Moje to szarzyzna — rzekł Michał, gdy rozstawali się na korytarzu hotelowym. — No, do jutra. Zmęczony pewno jesteś, ale jak się tylko obudzisz, to daj mi znać.
Ranek przyszedł słoneczny i cichy. Na ulicach prawie nie było ludzi. W otwartych drzwiach sklepów stali właściciele, sennie wyczekując rzadkich klijentów. Od czasu do czasu leniwie człapała dorożka, lub przejeżdżał samochód. Na Plantach tu i ówdzie para staruszek, student z książką, lub siwy emeryt, gromadka dzieci z zaczytaną w powieści boną i wróble bezpiecznie poskakujące środkiem drogi.
Kraków drzemał w słońcu, zapatrzony w wygięty łuk Wisły. W ciszy dumał o siwej dawnej wielkości, wypoczywał pochylony nad wspomnieniami świetnej przeszłości. Jak misternie rzezbiona gemma, jak stary klej-