Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o nieskazitelnej linji, z głową rasowego chłopca. Przypomniał, jak wśród śmiechu przebierała się w kostjum pazia i jak jej z tem było ślicznie.
Ta sama… tylko życie śmiech zgasiło w jej oczach.
Zapytał o stan Michała. Zamienili kilka zdań, starając się uniknąć konieczności bezpośredniego zwrotu, konieczności powiedzenia „ty“ lub „pan”. Wogóle czuli się skrępowani.
Ile razy zostawali sam na sam, oboje usiłowali utrzymać rozmowę w ramach konwencjonalnych, zdawkowych informacyj, nie wybiegając poza tematy, dotyczące choroby Michała i spraw domowych.
A spotykali się często. Dom był pusty. Doktór przesiadywał w pokoju chorego. Janek od rana wybiegał do zabudowań folwarcznych, zaglądał do każdego kąta, wydawał dyspozycje, decydował we wszystkich sprawach gospodarskich i tak był przejęty rolą dorosłego mężczyzny, że poza krótkiemi chwilami, cały dzień był na folwarku. Przy obiedzie z dumą opowiadał matce i Dowmuntowi o efektach swej pracy.
Andrzej coraz bardziej przekonywał się, że istotnie chłopak jest bardzo rozwinięty, rozsądny i inteligentny.
Tak minęły cztery dni. We wtorek Michał niespodziewanie odzyskał przytomność i kazał wezwać Dowmunta. Mówił ledwie dosłyszalnym szeptem i z wielką trudnością.
— Jędrek, — zaczął — masz ściśle wykonać mój testament.
— Dobrze, Michale.
— Najlepiej zrobisz, jeżeli Ewę i chłopca zabierzesz do Warszawy. Będziesz ich miał tam pod okiem. Janek do gimnazjum… — Zatrzymał się i z widocznym trudem usiłował zebrać myśli.
— Aha, a Ostapówkę możesz wydzierżawić. Opieka nic cię kosztować nie będzie, bo zostawiam sporo pieniędzy i kamienicę w Krakowie. Daje dobry dochód.